Wczorajszego dnia dobiłem do pierwszych 500 km przejechanych w tym roku, a nawet odrobinę tę liczbę przestrzeliłem.
Rowerem jeżdżę, dokąd sięgam pamięcią. Najpierw był jakiś blaszany Reksio, później rometowski BMX w końcu MTB. Ten ostatni jest moim towarzyszem podróży, źródłem radości i zgryzot od lat kilkunastu. W tej chwili bez wątpienia można mu przykleić łatkę retro. Z pierwotnego roweru zostało w nim bardzo niewiele, bo rama i wyjątkowo klasyczne stery.
Z początkiem tego roku podjąłem decyzję, że sport w formie jazdy na dwóch kółkach zacznę uprawiać regularnie. Głównymi przyczynami były: niewielka nadwaga, której chcę się w najbliższym czasie pozbyć, nieekonomiczność czasowo-terytorialna pieszych wycieczek, zamiłowanie do grzebania w sprzęcie mechanicznym, oczywiście miłość do jazdy jednośladem… wiatr we włosach, błoto w zębach i mnóstwo innych, świadomych i nieuświadomionych czynników.
Cel do osiągnięcia w tym roku postawiłem sobie może niezbyt ambitny, ale ładnie brzmiący:
Do końca 2016 roku przejadę rowerem dystans 1000 km.
No i w tym szkopuł. Jeżdżę od 6 lutego, co oznacza, że w 70 dni przejechałem 500 km. Idąc dalej, średnio wychodzi ok. 7 km dziennie. Zakładając, że z podobną intensywnością będę jeździć do końca października (bo pewnie nie będzie mi się chciało pedałować w jesiennej popizgawie), czyli następnych 196 dni, dystans, jaki przejadę w tym roku, wyniesie 1900 km. Pytanie brzmi: czy rewalidować mój niepełnosprawny cel? Podobno:
W wielki cel łatwiej trafić
Dawid do Abinadaba tuż przed walką z Goliatem 😉